30 maja, piątkowy wieczór w Sztokholmie. Dziś wyjątkowo głośny. Spacerując po mieście co chwila napotykam przejeżdżające ciężarówki pełne rozbawionej młodzieży, świętującej koniec roku szkolnego. Wokoło słychać muzykę, śmiech i gwar. Skręcam w spokojniejszą Gästrikegatan. W ręku trzymam bilet na dzisiejszy “Nie całkiem jazzowy koncert” Dominiki Depczyk. Szukam numeru 13. To tutaj w podziemiach mieści się TeaterStudio Lederman. Już sam wystrój i atmosfera tego miejsca daje obietnicę fajnego wieczoru. Czuję się troszkę jak w Krakowie, gdzie większość pubów jest ulokowana właśnie w piwnicach, a panujący w nich półmrok i obecność starych murów nadają specyficzny klimat.
Jestem parę minut przed czasem, więc przechadzam się wśród starych fotografii - pamiątek z odbytych tu wcześniej przedstawień i koncertów. Pomału schodzą się goście - starsi, młodsi, zarówno Szwedzi jak i Polacy. Część świetnie się zna, witają się, pozdrawiają. Mała poczekalnia wystylizowana na starą garderobę szybko zapełnia się ludźmi. Na scenie za kotarą trwają ostatnie przygotowania do koncertu. Chwilę później można już zająć miejsce na widowni otaczającej z trzech stron małą scenę, na której królują fortepian, perkusja, saksofon i kontrabas. Sala wypełnia się po brzegi, a ostatni spóźnialscy dostają dodatkowe krzesła. Gasną światła i na środek wychodzą muzycy, a w powietrzu wprost z fortepianu unoszą się pierwsze nuty.
Zamykam oczy i pomału zatapiam się w spokojny rytm "Women of Santiago". Przez pierwsze pół godziny płyną ze sceny spokojne, stonowane dźwięki. Raz na jakiś czas wodzę oczami po publiczności, próbuję zgadnąć ich wrażenia i odczucia. Wszyscy są skupieni i wsłuchani w śpiew Dominiki. Towarzyszący jej muzycy zgrabnie przechodzą z jednego utworu w drugi, a publiczność nie ma odwagi przeszkadzać oklaskami. Pierwsze lody topnieją jednak szybko i zarówno Domika jak i słuchający jej ludzie rozluźniają się, a grający panowie zaczynają się świetnie bawić. Znane wszystkim standardy jazzowe sprawiają, że każdy zaczyna ukradkiem wystukiwać rytm, a przecudnie zaśpiewane “My funny Valentine” i “The look of love” zbierają gromkie brawa.
Raz na jakiś czas Dominika schodzi w półmrok, dając towarzyszącym jej muzykom pole do popisu. Pianista Witold Robotycki, saksofonista Karl Adam Drozdowski, kontrabasista Janusz Słotwiński oraz Jesper Kriberg na perkusji dają niezły pokaz swoich umiejętności. Odnoszę wrażenie jakby znali się i grali ze sobą od dawna. To bardzo ośmiela publiczność, która klaszcze do rytmu. Wygląda na to, że wszyscy świetnie się bawią i to nie tylko przy tych najbardziej znanych kawałkach.
W pewnym momencie do zespołu dołącza Tomek Rzepecki na gitarze i już po pierwszych kilku dźwiękach uśmiecham się sama do siebie - rozbrzmiewa “Tears in Heaven” Erica Claptona. Po niej pojawiają się bardziej stonowane utwory, a atmosfera wycisza się i uspokaja. Słychać między innymi polski utwór "Przyszli o zmroku" Mietka Szczęśniaka. Pomału prawie dwugodzinny koncert dobiega końca. Dominika bisowo zamyka koncert tym samym utworem, którym zaczęła - “Women of Santiago” – tym razem jednak śpiewa go jakby pewniej, śmielej i myślę, że ze słusznym zresztą zadowoleniem.
Zapalają się światła, widzę uśmiechnięte twarze na widowni, a sama szybko przemykam za kurtynę żeby usłyszeć na gorąco wrażenia Dominiki. Jest zmęczona, ale szczęśliwa i zadowolona. To jej pierwszy od dawna tak duży koncert - przedsięwzięcie, które bez pomocy dobrych ludzi oraz mecenatu Konsulatu Polskiego nie mogłoby się udać.
Krótką rozmowę przerywają co chwilę przychodzący z gratulacjami przyjaciele i znajomi, wszyscy poruszeni i szcześliwi. Czuć pozytywne wibracje i dużo przyjaźni wokoło.
Schodzę na dół, gdzie zgromadzona publiczność w oczekiwaniu na Dominikę i jej muzyków popija wino i zajada przekąski. Reszta wieczoru upływa na miłych rozmowach i wymianie wrażeń z koncertu. Wszyscy są zgodni, że takich wydarzeń jak dzisiejszy koncert powinno być zdecydowanie więcej. Są bowiem okazją nie tylko do spotkania starych znajomych, ale także przypomnienia sobie zapomnianych utworów, poznania nowych artystów i odnalezienia w zgiełku miasta takich klimatycznych perełek jak ta piwnica na Gästrikegatan 13.
Dominka Depczyk razem z autorką artykułu
Jest grubo po godzinie jedenastej, kiedy wychodzę po schodach na górę. Uderza mnie powiew ciepłego, czerwcowego powietrza i fakt, że mimo późnej pory wciąż jest jasno.
Ludzie pomału rozchodzą się do domów. Tak - ten wieczór zdecydowanie zaliczą do udanych…
|