Odwiedzin 38394842
Dziś 2448
Czwartek 21 listopada 2024

 
 

Wszyscy jesteśmy emigrantami...

 
 

Tekst: Jacek Kubitsky

5/2001
 

Angielski pisarz, Graham Green, autor "Sedna sprawy", powiedział kiedyś, że na dobrą sprawę wszyscy jesteśmy migrantami, bo każdy z nas przynajmniej raz w życiu przeprowadza się do innego mieszkania, na inną ulicę, ze wsi do miasta lub odwrotnie, a nawet znacznie dalej. Dzisiaj przemieszczanie w przestrzeni jest raczej normą niż odchyleniem od normy. Nawet gdybyśmy spędzili całe życie w jednym miejscu, to i tak rychło uświadomimy sobie, że "wszystko płynie".

Rzadko zastanawiamy się nad tym, ile myśli, wrażeń i przekazów dociera do nas z miejsc położonych poza najbliższym widnokręgiem. Codziennie wystawiamy się na działanie bodźców płynących z ekranów telewizyjnych, radia czy internetu. Znakomita większość książek ukazujących się na rynku napisana została przez "obcych", podobnie ma się z repertuarem teatrów, oper i kin. W nieomal każdym wydaniu dziennika oglądamy ludzi, którzy mieszkają gdzie indziej, którzy mówią innym językiem, inaczej myślą, inaczej wyglądają, których prawdy są inne.

Niełatwo jest zachować własną tożsamość w ekumenizmie kultur, w którym nowoczesność zderza się z tradycją, wiara z nauką, przesyt z nędzą, gdzie różne świadomości krzyżują się i nakładają się na siebie w ustawicznej osmozie. Czy to jest cena globalizacji, która jak kornik drąży naszą galaktykę? Socjolodzy twierdzą, że stan ten podgryza poczucie naszej odrębności. Ciągłość i spójność wewnętrzna ulega rozchwianiu, człowiek gubi się w świecie beztroskiego relatywizmu i staje się kimś z pogranicza. Stan ten odznacza się szczególną podatnością na zranienie.

Myślałem o tym czytając fascynującą książkę Evy Hoffman "Lost in translation" (Zagubione w przekładzie). Ewa Wydra, bo takie jest właściwe nazwisko autorki, jest Polką pochodzenia żydowskiego, która wyjechała z kraju w 1958 roku mając 13 lat. Jej książka jest poniekąd tym, co psychologia nazywa "pracą żałoby", wyrażeniem uczuć związanych z utratą kogoś bliskiego. Tym bliskim dla Evy Hoffman był język polski i kultura polska.

Autorka dzieli się wrażeniami poprzedzającymi wyjazd, opisuje podróż Batorym do Kanady i szok wywołany zetknięciem się z nowym światem. Jesteśmy z nią od samego początku; przeżywamy jej lęk przed rozstaniem z przyjaciółmi, ze szkołą, z ulubionymi uliczkami, czujemy dreszcz podniecenia, kiedy oddaje się marzeniom o tajemniczym kraju, dalekiej Kanadzie, z listkiem klonu na fladze państwowej. Towarzyszymy jej pierwszym spacerom po nowym mieście, idziemy z nią razem do szkoły na pierwszą lekcję, śledzimy jej spostrzeżenia, wsłuchujemy się w jej komentarze. Jakże ją rozumiemy...

W domu Ewa mówi po polsku, jednak na ulicy i w szkole obowiązuje angielski. Coraz częściej dostrzega, jak rwie się nić łącząca polską przeszłość z życiem w obcym kraju, jak brakuje jej polskich słów. Jeszcze niedawno prowadziła ze sobą inne rozmowy przed zaśnięciem, w których podsumowywała wydarzenia dnia, porządkowała nowe doświadczenia, przędła własną historię. Jeszcze nie wie, że traci narzędzie, za pomocą którego ludzie odczytują świat zewnętrzny i nań reagują. Jej rozterka polega na tym, że dotychczas wyznanie prawdy, wypieszczone w duszy ideały już się nie sprawdzają. Wymawiane od kolebki wyrazy nie przystają do nowych przedmiotów, do nowych twarzy, ani nawet do powietrza, którym oddycha. Odrętwiała przygląda się biernie, jak jej polszczyzna karłowacieje i obumiera. Ogarnia ją rozpacz, bo angielskie słowa jeszcze nie przeniknęły do jej psychiki.

Tymczasem nieporadność językowa przysłania jej jak mgła świat ludzi i wydarzeń, wnosi zamęt i zakłóca kontakty na co dzień. Czasami nie może opędzić się wrażeniu, że wpadła w studnię niemoty. Najgorzej, kiedy czuje, że nie nadąża za wesołym szczebiotaniem koleżanek w klasie. Stara się wtedy przynajmniej powiedzieć "tak" albo "nie", choć nie zawsze trafia we właściwy moment.

Przechodzi siebie, aby robić mądre miny, podpatruje ruchy, naśladuje gesty. Od napięcia robi się cała sztywna, od wysiłku puchnie jej głowa.

Postanawia pisać pamiętnik, ale w jakim języku? Jej angielski jest jeszcze w powijakach, z kolei uważa, że pisanie po polsku byłoby czymś w rodzaju ekscentrycznego powrotu do łaciny lub greki. Wybiera więc angielski, bo wychodzi z założenia, że pamiętnik powinien zawierać przeżycia i refleksje wyrażone w języku, który jest teraz dla niej najważniejszy. Parafrazując Wittgensteina można by powiedzieć, że Ewa za wszelką cenę pragnie oswoić nowe słowa, zbudować z nich bezpieczny dom dla siebie. "Skoro mam pisać o teraźniejszości, muszę pisać w języku teraźniejszości, nawet jeśli nie jest to język mojej osobowości", usprawiedliwia się. Młoda emigrantka nie wiedziała, że Conrad-Korzeniowski do końca życia prowadził dziennik po polsku.

I pewnie dlatego notatki, które tak skrzętnie zbiera, wydają jej się mimo wszystko bezbarwne, nijakie, wydestylowane z burzliwych uczuć typowych dla nastolatki. Przyznaje, że opisywane zdarzenia bardziej przypominają wprawki językowe niż pamiętnik licealistki.

Po kilku latach Ewa dochodzi do wniosku, że nie może żyć dłużej w rozgardiaszu wewnętrznym, w rzeczywistości nie umeblowanej i pełnej przeciągów. Postanawia przezwyciężyć rozdarcie wewnętrzne i zaprasza demony do stołu. Rozpoczyna psychoterapię, po angielsku. Nowy język użycza jej dystansu, mniej parzy, pozwala jej spokojnie ruszyć wstecz do punktu wyjścia, do polskiego dzieciństwa. Terapia staje się dla niej swego rodzaju opukiwaniem ścian, wyszukiwaniem pęknięć, chodzeniem po szczelinach, ale nie po to, by je zasypać, lecz upewnić się, że one są. Po obu stronach granicy językowej.

Te rozmowy, pełne skupienia i zadumy, są nie tyle powrotem do utraconego raju, do pamiątek dzieciństwa, ile mozolną próbą samookreślenia i znalezienia własnej busoli. Taką rolę z pewnością pełni również jej książka będąca poszukiwaniem sposobu wytłumaczenia sobie samej siebie. Opowiadając swoją polską historię po angielsku, autorka osiąga stan pojednania, odzyskuje spójność i wolność wewnętrzną. W efekcie przeszłość przestała być zarówno balastem, jak i mirażem nieosiągalnego szczęścia. Polska na zawsze pozostaje jej pierwszą miłością, ale nie ostatnią.
 

Jacek Kubitsky
Relacje (5/2001)



Jacek Kubitsky jest psychoanalitykiem wykształconym w Norwegii, absolwentem Uniwersytetu Sztokholmskiego. Mieszka w Szwecji od ponad 30 lat. Autor m.in. "Szwecji od środka", dużego słownika szwedzko-polskiego i polsko-szwedzkiego oraz przekładów.
 









Sprzątanie (Goteborg )
BLACHARZ /LAKIERNIK samochodowy. (TÄBY/STOCKHOLM)
Sprzatanie Sztokholm (Älvsjö)
Firma budowlana zatrudni do pracy (Stockholm)
Personal till pack (Område Tumba)
Firma Sprzątająca w Ekerö (Ekerö)
Praca (Stockholm Sweden)
"""Budowlanka """ (Stockholm)
Więcej





„Bezpieczna Szwecja” – kolejna część.
Agnes na szwedzkiej ziemi
Ludvigsbergsgatan
Agnes na szwedzkiej ziemi
Cedergrenska tornet
Agnes na szwedzkiej ziemi
25 lat Chorus Polonicus Gotheborgensis
Smaki życia na obczyźnie
Wielojęzycznośc czterolatki - podsumowanie
Polska Mama Za Granicą
Firma Sprzątająca
Polka w Szwecji
Moja historia cz.5
Polka w Szwecji


Odwiedza nas 27 gości
oraz 0 użytkowników.


Bąkiewicz !
Szwedzki „wstyd przed lataniem” napędza renesans podróży koleją
Katarzyna Tubylewicz: W Sztokholmie to, gdzie mieszkasz, zaskakująco dużo mówi o tym, kim jesteś
Migracja przemebluje Szwecję. Rosną notowania skrajnej prawicy
Szwedka, która wybrała Szczecin - Zaczęłam odczuwać, że to już nie jest mój kraj
Emigracja dała mi siłę i niezależność myślenia










© Copyright 2000-2024 PoloniaInfoNa górę strony